poniedziałek, 19 listopada 2018

Progres.

Miesiąc temu napisałam notkę na temat naszego kryzysu. Jak obecnie wygląda nasza sytuacja?
Zapraszam do lektury:)





Właściwie chyba takim punktem zwrotnym w tym miesiącu był jeden okropny moment, kiedy mój świat się zawalił. Ta chwila trwała jakieś 15 minut, ale przysięgam, że nigdy w życiu nie czułam się gorzej niż wtedy. Co takiego się wydarzyło?

Otóż dzień jak co dzień. Wybrałyśmy się na spacer na pobliskie pola. H jak zawsze biegała luzem. Odwoływanie raczej nigdy nie stanowiło problemu, kiedy w grę wchodziły zające, sarny itp, a właściwie to i tak bardzo rzadko spotykamy je na swojej drodze. Pech chciał, że tego dnia kiedy przeszłyśmy już jakieś dobre 5km, czyli kompletnie zadupie. Z każdej strony pola i lasy. Jakieś 50 metrów przed nami wybiegły sarny. Hope zobaczyła je znacznie szybciej niż ja. W momencie kiedy ja odwróciłam się do psa i chciałam go złapać za szelki było za późno. Ruda spierdzieliła za sarnami i miała gdzieś moje wołania, krzyki,a wręcz błagania by wróciła. Dosłownie w jakieś 2 minuty pies zniknął mi z zasięgu wzroku. Oczywiście zaczęłam iść w kierunku, w którym pobiegł pies, ale szczerze byłam kompletnie załamana. Taka sytuacja zdarzyła mi się pierwszy raz. Hope nigdy tak daleko nie uciekała. I przede wszystkim kiedy widziała sarny były one raczej z dala od nas, wiec grzecznie przechodziła kawałek obok nogi, a potem dalej sobie hasała. Po kilku minutach po prostu usiadłam na środku pola i się rozpłakałam, bo nie miałam pojęcia co dalej. Siedziałam i czekałam. I to było najgorsze kilkanaście minut w moim życiu. Po hmm... 10-15
minutach? Zobaczyłam na horyzoncie rudą strzałę pędzącą (tak, serio biegła ile miała sił w łapkach, a po takim maratonie to cóż wiele jej nie miała już) prosto w moją stronę. Nie wiedziałam czy bardziej chciałam ją zabić za to co zrobiła czy bardziej cieszyłam się, ze wróciła.
Jednak jedno jest pewne. Przez te kilkanaście minut zdążyłam sobie uświadomić jak bardzo ten pies jest dla mnie ważny. I to nie tak, że wcześniej tego nie wiedziałam. Po prostu... no takie sytuacje jeszcze bardziej nam to pokazują.

Od tamtego momentu zwyczajnie zaczęłam doceniać nawet najmniejsze rzeczy. Zwykłe spacery stały się przyjemniejsze, a treningi prowadzone są na zasadzie "wyjdzie?Super! Nie wyszło? Jutro też jest dzień". 


Mamy progres na pewno. Przed nami jeszcze długa droga do tego, żeby było dobrze. Jednak mimo kiepskiej pogody mam jakąś taką motywację do pracy z Rudą i nie zamierzam jej tracić. Malutkie rzeczy, jak ostatni spacer, gdzie Dzik przeszedł obok szczekającego psa za płotem wpatrzony we mnie jak w obrazek, pokazują mi, że warto walczyć i warto co dzień poświęć chociażby te 30 minut na trening z psem. Pokazać jej, że ja nie jestem wrogiem, że to co robię robię po to by nam obu żyło się lepiej. I jak na razie dobrze mi to wychodzi ( a przynajmniej tak mi się wydaje;) )

1 komentarz:

  1. Jakiś czas temu doszłam do podobnych wniosków. Zaczęłam doceniać najprostsze rzeczy, zwykłe spacery, wspólnie spędzone chwile. Potrafię radować się nawet drobnostkami. I myślę, że to jest właśnie najważniejsze - cieszyć się tym co mamy, dążyć do celów, ale tak by nasze ambicje nas nie przerosły. Z każdej porażki wyciągać wnioski, a z najdrobniejszego sukcesu być zadowolonym. ♥

    Pozdrawiamy,
    Oliwia, Plato i Carrie

    OdpowiedzUsuń